Text
AUtwiuii-r Jutkouífci» MOIA MAPA KRAJU 1 OKOUC
ALEKSANDER
JACKOWSKI
Moja mapa kraju
i okolic
S
poro jeżdżę, zwłaszcza o kraju. Wiele widzę,
uczestnicząc w jury konkursu na Małe Ojczy
zny. Widzisz, to opisuj - poprosił redaktor. N o ,
to opisuję. Będą to notatki, luźne myśli. Zastanawiałem
się, jak je nazwać, jak porządkować? W istocie me ma
większego znaczenia, czy przyjmę klucz chronologicz
ny, czy tematyczny. A czemu nie geograficzny? Przecież
wszystko gdzieś się działo. Będzie to więc moja mapa
kraju. Subiektywna, niedokładna, wybiórcza. Począt
kowo myślałem o tym, aby zacząć od Bydgoszczy, póź
niej pisać o Lublinie, Jordanowie, Nadrzeczu.
P
Dzieją się tam rzeczy ciekawe, czasem wręcz fascy
nujące. O stolicy nie pomyślałem, życie artystyczne a przecież to ono mnie głównie interesuje - płynie
w niej leniwie, potwierdza się sąd marszałka Piłsudskie
go, iż Polska jest jak obwarzanek, wszystko, co cieka
we, znajduje się na obrzeżach. A jednak zacznę od
Warszawy za sprawą kilku wydarzeń, które gwałtownie
podniosły w niej temperaturę życia kulturalnego.
Warszawa
Najpierw było spokojnie, wręcz nudnie. Kongres K u l
tury Polskiej. Impreza, o której niewiele można było
oczekiwać, chyba że za jej sens uznamy szum medialny
i udział w oficjalnych sesjach prezydenta, premiera,
ministta kultury. Kongresy służą na świecie spotka
niom, kontaktom bezpośrednim, ale tym razem skład
uczestników nie ułatwiał tego. W tłumie działaczy te
renowych, urzędników trudno było dostrzec wybitne
go twórcę, krytyka, artystę. D o tego większość uczest
ników była już w wieku, kiedy się sumuje doświadcze
nia, a nie dąży do zmiany świata. T r u d n o się więc dzi
wić, że w noworocznej ankiecie „Przeglądu" uznano
kongres za największy bubel kulturalny roku. Kosz
towny - ale trzeba przyznać - znakomicie zorganizo
wany (ukłon w stronę Fundacji Kultury). W odróżnie
niu od nieco wcześniejszego Kongresu Kultury Chrze
ścijańskiej w Lublinie, na którym ciekawa była kon
frontacja przemyśleń teologów, filozofów świeckich
P
4&
(m.m. Leszka Kołakowskiego) i hierarchów - w War
szawie nie było nawet szans na podjęcie ważnych pro
blemów sztuki, krytyki, zastanowienie się nad wciąż
pogłębiającą się degradacją kulturalną wsi. Zabrakło
kompetencji i wyobraźni. Nawet imprezy towarzyszące
przeszły bez echa, choć Wesele w inscenizacji Jerzego
Grzegorzewskiego mogło sprowokować do dyskusji
o stanie teatru, kondycji aktora. Podobnie wystawy
rzeźb Magdaleny Abakanowicz i obrazów profesorów
ASP nie spotkały się z żadną reakcją, a przecież była
szansa zastanowienia się nad wieloma problemami, jak
choćby pedagog - uczeń, odbiorca, krytyk. Muzykę
polską zaprezentowano wykonaniem dzieł tylko
Krzysztofa Pendereckiego, a przecież pod tym hasłem
koncertu należało pokazać także innych twórców, że
wspom fis choćby Henryka Mikołaja Góreckiego,
Pawła Szymańskiego, Pawła Mykietyna.
Temperaturę artystycznego życia podniosły dwie
wystawy w salach Zachęty, Świętującej właśnie stule
cie swego gmachu (bo przecież nie programu instytu
cji!). Jedna, Klasycy X X wieku z rewelacyjnym, jak na
nasze warunki, wyborem dziel wypożyczonych przez
muzea europejskie i amerykańskie „na słowo", bez
ubezpieczeń (kolosalnych!); druga - ukazująca sztukę
polską XX wieku w optyce znawcy sztuki europej
skiej, dyrektora Biennale w Wenecji Haralda SzeNie wiem, czy podejmując się wyboru, zdawał
on sobie sprawę z tego, jak trafną nazwę zapropono
wał: Uważaj wychodząc z własnych snów, możesz się
znaleźć w cudzych. N o i znalazł się... Ale o t y m za
chwilę, trzymajmy się chronologii. Czego? Skandali.
Całej sekwencji skandali.
Zaczęło się od małej wystawki zapełniającej salę tuż
obok Klasyków. Był to niefortunnie zatytułowany (dla
widza nawykłego do ścisłości) zestaw kilkudziesięciu
fotosów filmowych, przedstawiających aktorów z całe
go świata grających w hitlerowskich mundurach: Nazi
ści. A u t o r wystawy Piott Uklański nie wchodził w to,
czy grali drani, a byli porządni, jak nasz Kloss, czy też
wcielali się w postacie oprawców. Refleksje pozostawił
widzom. Byłem parę razy na tej wystawie, słyszałem ko
mentarze - a co to ma ze sztuką wspólnego? dlaczego
w Zachęcie? Ale wszystko pizebiegało spokojnie do
momentu, kiedy w akcję wkroczył Daniel Olbrychski,
poruszony tym, że pokazano jego fotos z filmu Claudea
Leloucha. Krewki i boleśnie dbający o swą popularność
aktot zareagował brawurowo. Franciszek Starowieyski
powiedział później, że to był najlepszy happening w tej
instytucji. Olbrychski zagrał święte oburzenie. Uznał,
że wystawa obraża jego i jeszcze kdku kolegów. Jakim
prawem nazwano j^o nazistą? Podobno sprowokowało
go pytanie jakiejś dziewczynki - T o Pan jest nazistą?
„Spontanicznie" wtargnął w płaszczu do Zachęty, nie
zatrzymywany przez nikogo (Jak to? Zatrzymać pana
Aleksander
Jadtowld*
Olbrychskiego?). W sali już czekał tłumek dziennika
rzy, fotografów i . . . gotowa do pracy kamera. A k t o r po
czekał, aż pójdzie w ruch, wtedy wyciągnął spod płasz
cza Kmicicową szablę i pociął nią kilka fotogramów,
wyrażając tym swe oburzenie.
Zaczęła się dyskusja, miał czy nie mial racji, woźne
go wyrzucono, minister na wszelki wypadek kazał wy
stawę zamknąć. Niestety, brawurowa akcja, przypomi
nająca aktora w dziennikach telewizyjnych, i to nie tyl
ko polskich, miała także inny aspekt - podważyła za
ufanie do dyrekcji Zachęty, która nie umiała ochronić
powierzonych jej prac, a przecież obok, w sąsiedniej sa
li wisiały dzieła Picassa, Salvadore Dalego. Ciekawe,
czy po tym wyczynie znajdą się muzea gotowe wypoży
czyć Zachęcie cenne eksponaty bez ubezpieczenia? Nie
chcę myśleć, co by się mogło stać, gdyby z szabelką
przyszedł ktoś nie lubiący Picassa, np. miłośnik kobie
cej urody.
Atmosfera została podgrzana, o niczym innym nie
mówiono w towarzyskim światku stolicy. Nic bowiem
tak dobrze nie robi sztuce jak skandal. Nawet w odle
głym Barcinie, idąc w ślady Artysty, była pani bur
mistrz wtargnęła do Urzędu Miasta uzbrojona w szablę
samuraja, chcąc zaprowadzić porządek. Ale w tym
przypadku happening skończył się smutno, kaftanem
bezpieczeństwa i odwiezieniem do szpitala w Świeciu.
Ze skandalami jak z tramwajami. Jeden idzie za dru
gim. Dopiero co przebrzmiało echo występu pana Da
niela, który - jakby skruszony - w tejże Zachęcie towa
rzyszy! prezydentowi w odsłonięciu tablicy upamiętnia
jącej zabójstwo Gabriela Narutowicza, deklamując
strofy Norwida - gdy drugi skanadal przyćmił pamięć
pierwszego. Sprowokowała go kompozycja włoskiego
artysry Maurizia Cattelaniego, przedstawiająca naszego
Papieża ugodzonego meteorytem. Przygnieciony ka
mieniem leżał jak Chrystus pod krzyżem z l u d o w c h
kapliczek. Głowę trzymał wysoko, pastorał też wskazy
wał, że Papież nie poddaje się cierpieniu.
MOJA MAPA KRAJU I OKOLIC
sobie ciężar współczesnych problemów Kościoła. Więc
- rozumiem myśl autora - Papież przytłoczony, umę
czony, a przecież nie poddający się. - A dlaczego mete
oryt z nieba? T u już nie umiałem znaleźć odpowiedzi. A czy wie pan, że ten Cattelani to świnia? - A słyszał
pan, odpowiedziałem, że i Caravaggio nie był świętym.
Bandzior, a jakie piękne jest jego Złożenie do Grobu,
które przed kilku laty podziwialiśmy w Muzeum Naro
dowym.
Skandal, którego wyczekiwano, nastąpił. Do akcji
wkroczył nieznany dotąd opinii poseł A d o l f Tomczak
i - jak o niej pisano - Niedobra Nowina-Konopczyna.
Legitymacje poselskie zapewniają bezkarność, nawet
w Zachęcie. Poseł i poślica mocno się natrudzili, by
zdjąć kamień z Papieża. Ciężki był! - skarżył się pan
Tomczak. Salę zamknięto, podobno Cattelani wył z ra
dości. Także nasz kowboj - Wojciech Cejrowski - pró
bował przykryć rzeźbę prześcieradłem, ale ponieważ nie
był posłem, obezwładniono go i wyproszono z budynku.
W takiej atmosferze dyskusja o wystawie zeszła na
daleki plan. A przecież Szeeman swym wyborem zaszo
kował. T y m , co pokazał, i jeszcze bardziej tym, czego
nie pokazał. Każdy z nas może mu mieć wiele do zarzu
cenia. W porządku. T o też wspaniale byłoby wkrótce
po tej zobaczyć następne wystawy - wybory różnych
krytyków, artystów, pisarzy. Takie wystawy widziałem
np. w londyńskiej National Galłery. Bardzo ciekawe.
Jakże chętnie zobaczyłbym u nas wybór zrobiony przez
Czesława Miłosza, Jacka Sempolińskiego i, powiedzmy,
Wojciecha Krukowskiego. Różne spojrzenia.
7
Co ta rzeźba miała wspólnego z ekspozycją? Kurator
wystawy wyjaśniał, że potraktował ją jako hołd oddany
polskiej sztuce i temu, kto jest najlepszym ambasado
rem Polski na świecie.
Zawrzało. Jeszcze przed wernisażem stadko reporte
rów atakowało znane osobistości, krytyków. 1 mnie ob
iegli. Co myślę o rzeźbie Papieża? Próby mówienia
0 rzeczywistych problemach wystawy ignorowano, cie
kawiła tylko reakcja na tę rzeźbę. Czy panu się podo
ba? Kilkanaście mikrofonów podniosło się jak główki
węży. Odpowiedziałem, że jest to raczej publicystyka,
1 jeśli o niej mówić, to nie w kategoriach dobrej czy złej
rzeźby, lecz symboliki. N o właśnie! - atakowano. Więc
wspomniałem o tym, jak Tycjan czy Velasquez pokazy
wali papieży. Oficjalnych, tronujących. A nasz - mówi
łem - to pielgrzym, następca Piotrowy, który dźwiga na
483
Co było ważne w propozycji Szeemana? Pierwsze:
koncepcja wystawy jako dzieła sztuki, reżyseria nastro
j u , sale zawieszone od podłogi po sufit (plakaty) i dają
ce oddech, z dużym luzem, wręcz teatralny efekt
dwóch wielkich sal - jedna, cała sprowadzona do bia
ławej powierzchni mydła (śmierdzącego). T o Bałka.
Zaskoczenie „zmarnować" całą salę dla takiego pomy
słu? A w następnej, Matejkowskiej - z powidoku bieli
przerzucamy się na szkarłatną plamę krwi. Tylko jeden,
mocno oświetlony obiekt, figura Jana Pawła I I , ugodzo
nego meteorytem. O rzeźbie jako takiej nie ma co mó
wić. Publicystyka. Jeśli spierać się, to o to, co znaczy
meteor? Czy Papież pada, czy się podnosi?
Pytanie, co to ma wspólnego z wyborem dzieł stule
cia? N i c , zwłaszcza że praca Wiocha. Jedyne, co uza
sadnia tę salę, to efekt teatralny. Znakomita koda fina
łowa ekspozycji, którą oglądało się z żywym zaintereso
waniem. A u t o r pokazał, co jego zdaniem - cudzoziem
ca, eksperta - jest ciekawe w sztuce polskiej. Więc cel
ny wybór obrazów Jacka Malczewskiego i Witkacego.
Zabawne zestawienie napuszonego autoportretu Mal
czewskiego ze stojącą naprzeciw woskową figurą - au
toportretem Pawła Althamera, żałosnego w swej nago
ści. Ciekawie skontrastowane intymne rzeźby A l i n y
Aleksander Jackowski*
MOJA MAPA KRAJU I OKOLIC
Szapocznikow z konstruktywistami, Kantor z akwarela
mi Nikifora. Włączenie jego do panteonu sztuki „wyso
kiej" dla mnie oczywiste. Nieraz to postulowałem. Da
lej - mądte wyeksponowanie filmów o walorach pla
stycznych (Hasa, Trelińskiego). Plakat. T o oczywiste,
właśnie w plakacie mamy wybitne dokonania w skali
światowej. (Idąc tym tropem, dodałbym karykaturę po
lityczną, rysunki Mleczki, Czeczota, Dudzińskiego).
A czego brak? Kolorystów! W pierwszej chwili po
myślałem - jak to? Przecież walka o sztukę toczyła się
u schyłku okresu międzywojennego właśnie za sprawą
kapistów. A t u - nikogo. Sam byłem emocjonalnie
związany z koloryzmem i nagle Szeeman kazał m i spoj
rzeć inaczej. Koloryzm był w swoim czasie naszą polską
wojną o sztukę, wojną z Bractwem św. Łukasza, ale
z perspektywy osiągnięć? Z petspektywy Paryża, Bonnarda...
Czego bym bronił? Makowskiego (Tadeusza), może
Nachta-Samborskiego, Potworowskiego. A l e t u już
zmieniamy koncepcję autora. Jego wybór pokazuje bo
wiem to, co u nas nowe, twórcze, ciekawe dla „Europej
czyka". Więc nie dobrze czy nawet świetnie namalowa
ne obrazy. Wówczas bowiem upomnieć się można o wie
lu malarzy, że wymienię Brzozowskiego, Tchorzewskie
go, Lebensteina. Pozostańmy jednak przy założeniach
Szeemana. Idąc jego tropem, zabrakło m i Hasiora (ale
czy pokazano go Szeemanowi w Zakopanem?), fotogra
fii pomnika Haupta i Duszenki w Treblince, a z żyjących
malarzy Nowosielskiego i Tarasewicza.
Czy to dobrze, czy źle, że zrobienie jubileuszowej wy
stawy powierzono „obcemu"? Nie mam wątpliwości, że
to był interesujący eksperyment. Przecież na tej wysta
wie świat się nie kończy.
Tyle o Zachęcie. A l e ze skandalami nie koniec.
W tym samym czasie otwatto wystawę 32 młodych pla
styków w Zamku Ujazdowskim. Publiczność oglądała
wystawione prace, komentując je różnie. Atmosfera się
ożywiła wyraźnie, gdy zaprotestował biskup polowy. Co
go tak wzburzyło? W jednej z sal puszczono wideo A r
tura Żmijewskiego - musztrę z bronią Kompanii Repre
zentacyjnej Wojska Polskiego. Katabiny, wojskowe
kaszkiety, buty, reszta - jak Pan Bóg stworzył. N o
i skandal. Obraza wojska. Przyglądałem się musztrze,
rzeczywiście wybrano niespecjalnie dorodne okazy,
choć nieporównanie masywniejsze od tych na przeciw
ległej ścianie, biedaków z Dworca Centralnego. A u t o r
Paweł Althamer rozebrał tych nieszczęśników i kazał
im tańczyć w koło, trzymając się za ręce Takie nawią
zanie do Błędnego koła Jacka Malczewskiego (a może do
Matisse'a). Żenujące. Rozumiem, że się chce przekra
czać granice tego co jest — a nie jest sztuką" popodważać granice dobrego smaku piękna (robił to już
Rembrandt i nieźle m u to wychodziło) — ale ten numer
z biedakami jest dla mnie żenujący
484
Ponieważ środowisko Radia Maryja do Zamku Ujaz- i
dowskiego raczej nie uczęszcza, pozostał niezauważony
ukrzyżowany demon (?) z dziwnym krzyżem nad głową.
Czarny, satanistyczny? Czy uda się mu ocalić od skan
dalu?
Problem jest szerszy, nie da się ograniczyć do jedne-!
go dzieła eksplodującego skandalem. Sztuka dzisiejsze
go czasu szokuje, daleko wykracza poza tradycyjne for
my. Tego się nie zmieni, nie cofnie. Artyści szukają no
wej przestrzeni działania, badają coraz to inne środki
ekspresji. Muszą atakować wyobraźnię i wrażliwość od
biorcy, który - tak jak i oni - jest poddany presji tele
wizji, otępiany brutalnością, wciąż zaskakiwany świa-!
domością rzeczy strasznych, przed którymi każda próba
ucieczki jest złudzeniem. Żyjemy w świecie, którego
sztuka zmienić nie jest w stanie. Uciekamy w nią, ale
tylko przeszłość, już ucukrowana, może nam zapewnić
poczucie bezpieczeństwa. Problemem staje się więc nie
zdetzenie z dziełem, które szokuje, ale miejsce, w któ
rym wiemy, że go nie spotkamy, bądź takie, w którym '
chcemy być zaskakiwani, szokowani, zmuszani do re
fleksji. Rada, najbardziej prymitywna z prymitywnych
może być tylko jedna — wyraźna stratyfikacja galerii
Świadomość że t u — w Centrum Sztuki Współczesnej
— zobaczę wszelakie ptóby udane i nieudane płaskie
i głębokie rodzime i z całego świata natomiast zupet
nie inne doznania czekają mnie w Muzeum Narodo
wym Kordesardzie i Zachęcie (oeraniczam sie do
Warszawy) Bvć może edvbv Zachęta stała sie galeria
środka ookaz iaca d ieła doir ale snra d one
e
rokim sp
n e k t rum a r tystycz
t l tv n yc h propozycji• mórib™
og ym
w niej zobaczyć zarówno wybór bzeemana, jak tez obr a z Tl a c lic a c» i p n n i •
r Ki I •e c o p r a r i KkI Lni i e I n i ?i K a i ń
I a n iIca nzip*
f o n
L-o
ł H '
Ab k
k
k
ta Hasiora, Abakanowicz, a także najciekawsze, juz
„sprawdzone dzieia mtodycn. Natomiast rzeczy nowe,
eksperymentalne, zwrócone k u własnej (młodej pu
bliczności niechby przyciągały uwagę w Zamku Ujaz
dowskim. Nie ze t u lepsza sztuka, tam gorsza, tylko
selekcja z mysią o odbiorcy. O ukształtowanej (tak się
juz dzieje.) własnej publiczności, kręgu krytyków. la
ką hmę programową ma galeria Poksal Studio - a na
drugim biegunie Zapiecek, galeria Napiórkowskiej.
W centrum Kordegarda, Zachęta. Zwróćmy uwagę, ze
tak się dzieje z
Y ą . Festiwale Muzyki Wspólczesnej są okazją dla debiutów, eksperymentów, nato
miast Filharmonia pokazuje dzieła juz sprawdzone, ta-1
kie, które firma rekomenduje swym słuchaczom.
Bronię prawa do satysfakcji estetycznej - nazwijmy
to starszej publiczności i prawa młodych do ekspery-1
mentu, do wiedzy o tym, co - gdzie aktualnie powsta
je. Szczególna sytuacja postawangardy wynika z wielu
przyczyn, których analiza nie jest na tym miejscu moż
liwa. Zwrócę więc tylko uwagę na okoliczności, które
towarzyszą współczesnej twórczości plastycznej:
m u z
k
Aleksander ]ackou/sk¡*
MOJA MAPA KRAJU I OKOLIC
-załamanie systemu wartości. Zanegowanie katego
rii piękna,
- rozszerzenie granic estetycznych i etycznych. Szok,
zaskoczenie jako kategoria estetyczna,
Bydgoszcz
Konkurs i m . Teofila Ociepki i wystawa prac. Ważny
powód, by zastanowić się nad tym, czym jest twórczość
spontaniczna, powstała z wewnętrznego napięcia, taka,
którą nazywamy A r t Brut, surowa, naiwna, prymityw
na. O tym, jak jest dziś postrzegana, świadczy warszaw
ska decyzja Haralda Szeemana włączenia do panteonu
sztuki polskiej X X wieku Łemka, mieszkającego w Kry
nicy - Nikifora, a we Francji niepodważalna pozycja
H e n r i Rousseau.
- konkurencja, walka o prawo do własnego głosu.
Krzyku. Nawet grymasu. Działa dziś na świecie więcej
artystów plastyków, niż i c h żyło na całej przestrzeni
wieków!
- wielość form ekspresji wizualnej: fotografia, film,
wideo, plakat, moda haut-cuture, reklama, wzornic
two, grafika komputerowa,
Malarstwo profesjonalne wydaje się tracić energię,
a twórczość ewoluuje, szukając nowych obszarów zwią
zanych z komputerem, operowaniem światłem i dźwię
kiem. Kryzys sztuki? Kultury? A może tylko zmiana
form ekspresji?
- włączenie przeszłości w nasze życie, łatwość podró
żowania, przeżywania dzieł muzealnych, reprodukcje,
powszechna dostępność płyt, albumów,
- odrzucenie sprawności rzemieślniczej jako ważne
go kryterium oceny, co sprawia, że kryterium takiego
trzeba szukać w samym dziele, systemie, w jakim funk
cjonuje.
Jednak gwarancją tego, że twórczość potrzebna jest,
zarówno temu, kto ją uprawia, jak i odbiorcy, jest zja
wisko, z jakim mamy do czynienia na tej wystawie. N a
zwy są kalekie, niewiele wyjaśniają. Mówimy „naiwni"
(Francuzi nazywają i c h pięknie „malarze czystego ser
ca"), mówimy A r t Brut, czyli twórczość nie poddana
wpływom kultury, samorodna, ale są to tylko ogólniki.
Istota twórczości tu prezentowanej polega na tym, że
jest ona emanacją ludzkiej osobowości, wyraża świat
duchowy bezpośrednio, bez posługiwania się konwen
cjami. Wydawać by się mogło, że jest to malarstwo po¬
za czasem poza miejscem, związane tylko z osobowo
ścią twórcy. T a k z n i m nieodłącznie związane jak nie
powtarzalne są linie papilarne. Spójrz, od razu widzisz
Żarski a tam Chełmowski, Rebelski, Wałęga, Ko
sek Łączy ich talent, niesamowita intuicja malarska,
pozwalająca znajdować - nie szukając rozwiązywać
trudne problemy artystyczne nie myśląc o tym jak to
się robi czy robiło Łączy ich to że żyją sztuką że dla
wielu jest ona jedyną formą istnienia wręcz koniecz
nością A przecież każda osobowość zwłaszcza wybit
na jest inna można więc o ich twórczości D o w i e d z i e ć
za Mironem Białoszewskim że jest „osobna".
W takiej sytuacji nie może dziwić szukanie przez
twórców „nisz", własnych form wypowiedzi, które ma
ją ich wypromować. W tłoku, aby zostać usłyszanym,
ttzeba krzyczeć. Rzeczą krytyki jest porządkowanie fak
tów, ale krytyka obumiera. Nie ma forum dla wypowie
dzi, redaktorzy opędzają się nawet od współpracowni
ków redakcji. Przy t y m obok krytyki „merytorycznej"
jest także zjawisko lobbingu, tworzenie się różnych
mód, w których sława, popularność i sukces finansowy
wcale nie pokrywają się z ocen^. krytyki. Dla mnie zna¬
komici, najwięksi: Nowosielski, Panek, Tarasewicz,
Siennicki, w każdej publicznej ankiecie przegrają z D u
dą Graczem. Też zresztą dobrym, tyle że „inaczej".
•
•
•
Dopisuję w korekcie. A b y nie zaogniać sytuacji, A n ¬
da Rottenberg, postanowiła, w porozumieniu z mini| strem, ustąpić ze stanowiska. W zamian minister miał
ją mianować swym pełnomocnikiem do spraw muzeum
sztuki współczesnej, a także powołać w skład zespołu,
który wybierze jej następcę. N o i co? Pan minister wy
cofał się, a A n d a Rottenberg dała ogłoszenie w gazecie
-szukam pracy. Wstyd.
Tenże minister zwalnia kompetentnego dyrektora
Ośrodka Dokumentacji Zabytków. M a prawo, ale po
daje przez swego rzecznika kłamliwe uzusadnienie - za
wynajęcie domu, wiedząc, iż właśnie za to został zwol
niony poprzedni dyrektor, nie mówiąc już o tym, że
„prosiło" go o to właśnie ministerstwo.
Największym skandalem jest to, co się dzieje dokoła
nominacji ministrów kultury. Decydują motywy poli
tyczne, szuka się miejsca dla kogoś, kogo nie można za¬
trudnić gdzie indziej. Poniewać zdrowie, oświata, gospodatka wymagają kompetencji. Tylko na kulturze
i zna się każdy.
Konkurs, którego plonem jest wystawa, nazwano
imieniem Teofila Ociepki. Ociepka, choć Ślązak,
ostatnie lata życia spędził w Bydgoszczy, a należał
obok Nikifora do najbardziej znanych malarzy „naiw
nych". Mistyk, okultysta, święcie wierzący w księgi,
które czytał, miał poza tą naiwnością cechy, które wy
rażają istotę założeń konkursu i ramy tej wystawy: au¬
tentyzm, ekspresję, osobowość, intuicję twórczą. A u
tentyzm. A więc odnalezienie w sobie tego tonu, któ
ry jest mój, nie wyuczony, prawdziwy. T u nie ma kal
kulacji, nie, ma wyboru środków, konwencji. Jestem ja.
Ja i świat.
485
Forma dzieła jest syntezą widzenia i możliwości wytazowych. Syntezą nie wymyśloną, nie szukaną, ale da
ną. Każdy z bohaterów wystawy poproszony, by nama-
Aleksander Jackowski* MOJA MAPA KRAJU 1 OKOLIC
lowal coś w innej konwencji, byłby bezradny. O n two
rzy, rozbudowuje to, co jego, własne.
Artysta uczony wybiera spośród wielu możliwości,
świadomy tego, co i gdzie powstaje. Pozbywa się bala
stu wiedzy, by zostać sobą. Nasz bohater niczego nie
wybiera, buduje swą twórczość od środka. O d tego, co
jest tylko jemu dane. Nieraz wydawać się może, że
chroni g o jakaś psychiczna blokada, inny b y się zała
mał, słysząc opinie sąsiadów, kolegów - on na to nie
zważa, robi, co chce. Może nawet w pewnych przypad
kach to, co musi.
Mówimy: naiwny. A czym jest w sztuce naiwność?
Czym, jak nie synonimem dobroci, poezji, niewinności.
Oglądam obrazy pani Bronisławy Babik, jeden zatytu
łowała Aniołowie malują skrzydła motylom. Piękne!
Przecież to czysta poezja. Inna malatka pani Barbara
Chęcka pisze na malunku: „Śniło mi się, że wychodzę
za mąż". Piękne, szczere, niezwykle lakonicznie malo
wane obrazy. Czuję w nich trud, ogromny wysiłek, któ
rego efektem jest t a lakoniczność. Dostrzegam człowie
k a . Coś, o czym zazwyczaj nie myślę, oglądając dzieła
profesjonalnych artystów. W obrazach wielu uczestni
ków konkursu, a są nimi przecież także ludzie z Domów
Opieki Społecznej, dominuje powaga. Potrzeba twór
cza bywa tak silna, że realizują ją czasem niewiarygod¬
nym wysiłkiem. Nie chcę przytaczać nazwisk, n a wysta
wie mówi za siebie sam obraz i nie powinna tego wra
żenia przesłaniać litość nad kalekim chłopcem, który
może malować tylko leżąc na podłodze, lewą ręką. Ale
jak wrażliwie, jak pięknie malować! Na poprzednim
konkursie przeżyłem chwile takiego wzruszenia, ż e do
słownie odebrało m i głos. Wręczałem pierwszą
dę „komuś", kto przysłał kartony, znakomite w kolorytakie które śmiało mogłyby wisieć w każdej g a
lerii. I zobaczyłem tego ,kogoś" n a wózku inwalidzkim,
rozbiegane trzepoczące ręce piękne gorejące oczy
I t o o n malował t e prace' Poczułem się nieswojo, zdrovyy sprawny Sądzę że t o jest drugi aspekt wystawy,
to czym. jest ona dla uczestniczących w niej malarzy
T o nie komercja nie nonis czv zabawa ale sprawa no
ważna. Sens życia, sposób na samotność, cierpienie,
starość Nie n r z v D a d k i e m właśnie wtedy gdy aktvw
ność'zyc,owaie kończy odchodzą maiomi L o s t a i e
nusrka reskn
-a p r a c a krórei hiż sie nie' wykonu e
- właśnie wtedy tak wielu ludzi znajduje nowy sens -
Prawdziwych „naiwnych" n i e jest wielu, natomiast
moda na naiwnych, zwłaszcza na zachodzie Europy
i w Stanach Zjednoczonych, spowodowała, że pojawiło
się wielu malarzy, nawet profesjonalnych, pracujących
„w stylu naiwnym". Komercja dotarła nawet t u , gdzie
- zdawałoby się - wszystko jest jej zaprzeczeniem. Na
szczęście w Polsce takich pseudonaiwnych mało.
A i u profesjonalistów zabawa w naiwność wygląda ża
łośnie. Chociaż stereotyp „naiwności" może być twór
czo wykorzystany, co widać było w Bydgoszczy.
Widuję wiele wystaw, profesjonalnych artystów,
amatorów, ale ta wzrusza mnie szczególnie. Tyle w niej
piękna, świetnych obrazów, ale i odwołań do ludzkich
losów. Przejmujących, kiedy widzimy malarstwo odda
jące stan ducha, obsesyjne, ukazujące piękno, ale
i brzydotę świata. Piękno, ale i brzydotę ludzi. Ponie
waż twórczość rodzi się zarówno z zachwytu, jak i z go
ryczy. Z dobra i cierpienia.
2
w
rn
co
inni
m a i iwaniii
Zzauważam
I Z ' , uf ww s^z yr skt Kr i hc n . c z«^71.^1^'
uiosc
ś w i a t a , po¬
i
rrzeoa
mu.
WODCC
\/ 1 '
H *
L- i *
t
'L-"
.ary. maiują urni. spokojni o u ^ j a *
l ę c ^n m
ie
tmiamy
e ł h Toyc
f Wt a ^K i m dla
cia
w id
a zaa
' ' K
'M
l
b
maiują
any
naiwność nie jest częsta, nywa aarem, ta* ja* jest n i m
taient. 10 o n pozwaia w poznym w i e K u przeżyć arrystyczną przygodę. Nielicznym.
486
Oświęcim
W związku z konkursem na Małe Ojczyzny mieliśmy
spotkanie z władzami miasta. Prezydent, wojewoda,
marszałek. M y słuchamy, oni mówią, długo, z wyrzu
tem. Dlaczego wszystkich interesuje tylko obóz? Prze
cież jest miasto, piękne, zadbane - a „wy" ciągle utoż
samiacie je z obozem. Rozumiem ich ból, gdyby nie
obóz, wszystko byłoby inaczej, goście powiedzieliby, że
piękna tu zieleń, bogate sklepy, uprzejmi ludzie, dobra
władza. A tak przyjadą ze świata, głównie Żydzi, tylko
obóz ich interesuje, dziwią się, że dokoła jest jakieś
miasto. Dla nich Oświęcim to obóz. Nawet jedzenie ze
sobą przywożą, tak jakby to była pustynia jakaś. Zoba
czą gdzieś antysemicki napis i już krzyk, jakby tylko na
to czekali. Żalą się więc nasi gospodarze i rozumiem ich
gorycz, tłumaczymy więc, że w świecie to miejsce ma
tylko jedną konotację - obóz śmierci. Dlatego tu piel
grzymują młodzi ludzie z Izraela, politycy, dostojnicy
państwowi. Ich optyka jest inna niż miejscowych, inne
obawy, inne skojarzenia. Przypominam sobie epizod
z czasu PRL-u. W mieście odbywała się duża, młodzie
żowa impreza. Przyjechaliśmy całą
Centralnego
Ośrodka Metodyki Upowszechniania Kultury {skrót
brzmiał Comuk) Co widzimy Na placu wielki trans
parent Dziś Oświęcim jutro Moskwa" Oczywiście
chodziło o to że w Moskwie miałv sie wkrótce odbvć
jakieś międzynarodowe^ soorkania młodzieży ale mv
odczytywaliśmy sens naoisu inaczej niż sosoodarze Im
Oświęcim nie kojarzył się z obozem.
7
-
Pamiętam, jak po raz pierwszy pojechałem do
Oświęcim.a z jakąś delegacją zagraniczną. Słońce,
pięknie, masa młodych ludzi na ulicacach. Ja się dzi
wię, moi goście też, przecież to ma być Auschwitz,
a jest normalne, młode miasto. Było to jakieś dwa lata
Aleksander Jackowski* MOJA MAPA KRAJU I OKOLIC
po wojnie, mało kto jeszcze tu przyjeżdżał. Pytam
(np. rzeźba naśladująca wagony, którymi zwożono
więźniów).
o obóz. Obóz? Chyba tam, ktoś wskazuje kierunek.
Obóz? Nie wiem... Obóz? Cholera by go wzięła... Dla
O Auschwitz jeszcze jedno chciałbym powiedzieć,
czego? Zagrodzili drogę z jednej części miasta do dru
giej, szła przez ten obóz. Co to komu szkodziło, że się
stał się tematem kompozycji plastycznej.
rowerem przejechało?
A u t o r zareagował na spowszednienie obozu, na je
Rozmawiam, rozumiem. T o cmentarz świata, Euro
go wykorzystywanie w różnych sytuacjach - zapropo
nował klocki lego, z których każde dziecko mogłoby
py, Holocaustu. A l e na tym cmentarzu nie ma ani jed
nego grobu mieszkańca Oświęcimia. Obcy cmentarz,
sobie zbudować własny obóz. Mówi się, że współcześni
artyści oderwani są od życia. Niesłusznie. Trzeba tylko
gdzie nikt nikomu świeczki nie zapali. Wkrótce wcią
dostrzec, jak na to życie reagują. Negacja też jest po
gnąłem się w dyskusję dotyczącą oświęcimskiego po
mnika. Ogłoszono na niego konkurs. Patronowały mu
stawą. A lego Zbigniewa Libery podobnie jak dzieło
Magdaleny Abakanowicz mówią o dramacie naszych
najsłynniejsze nazwiska architektów, rzeźbiarzy. Nie
było po wojnie konkursu z równie wybitnymi jurorami,
czasów więcej niż rozsiane po Polsce martyrologiczne
rzeźby z powykręcanymi na wszystkie strony członka
z taką ilością nadesłanych projektów. Wybrano polski:
mi. Zwróćmy uwagę na to, jak ważny jest w dziele ar
tysty takt. Dystans. Krzyk brzydzi, patos zamienia się
Jerzego Jarnuszkiewicza, Oskara Hansena, Juliana Pał
w kicz.
nieczęsto spotyka się dzieło, które
k i . Był to nieprawdopodobny wręcz sukces, t y m b
a r Naprawdę
wytrzymuje miarę patosu, w którym on nie razi i nie
dziej że mowy nie było o kurtuazji, a koncepcja projek
odrzuca. T a k i m jest Osipa Zadkina pomnik spalonego
tu zachwyciła jurorów. Ale nie polskie władze, nie Cy
rankiewicza, nie działaczy i artystów, którzy byli więzie
miasta stojący w Amstetdamie. Ogromna postać czło
ni w obozie. Zarysowały się dwie koncepcje: jedna
„obozowiczów" - odtworzyć w pełni kształt baraków,
zasieków, dróżek, placów. Skansen. Tak jak było. D r u
ga: skierowana w przyszłość, mająca przyszłym pokole
niom przekazać dramat tego miejsca, jego ekspresję.
Pierwsza dawała satysfakcję byłym więźniom. Tak to
było! Mogli powiedzieć bliskim. Druga tworzyła wizję
wieka, w bezsile wznosząca ręce ku górze, wypalona
w środku. Wielkie dzieło. Patetyczne, tak jak są nimi
symfonie Beethovena, Walhalla Wagnera czy śmierć
Izoldy. Pomyśleć, mogliśmy mieć tę rzeźbę w Warsza
wie. Przecież powstałą z myślą o niej, o tragedii palo
nego miasta Zadkin proponował ją naszym władcom
ale zbyt daleko odbiegała wówczas od t e o co się mie
obozowego koszmaru. Polegała na reżyserii nastroju,
w czym swoją rolę odgrywały autentyczne elementy.
Obóz bowiem w tamtym czasie b y ł na poły zniszczony
domy snalone baraków "ostały tr~onv nieców i korni
ny. Wywoływało to bardzo silne wrażenie. Otóż auto
ściło w ramach socrealizmu Ciągle wówczas myślano
o tym co sobie pomyślą radzieccy towarzysze Ale po
wstało i u nas dzieło wielkie, może jedno z największycK na świecie Na miejscu kaźni setek tysięcy ludzi.
W Treblince
7
rzy D o l s k i e e o oroiektu zakładali że wszystko to D O Z O
stanie nietknięte, dokument martyrologii. Teren obo
Treblinka
zu m i a ł a urzec.nać czarna droga ukośnie przechodząc
nr-ez zniszczone baraki ścieżki'i clące o b o z o w Zawsze
e Tak ją komuś pokazuję, tym razem moim dzieciom.
akbv to b v ł o -awies-ona w oowietrzu ŁJil^ria z którei
Woziłem do Treblinki Wiktora Szkłowskiego, radziec
w i W l a l ł z" bliska haraki nie r w u L i a r Świerośr
kich rzeźbiarzy i historyków sztuki, francuskich przyja
rem
mieisra Ti . . nieoęaą
nie
łlina pono
ciół. Jadąc z Mazur, miałem w pamięci złą drogę, ale te
cegc-miejsca,
jeau K a n a p e K z ęauną
raz była już straszna. O d pół wieku nikt jej nie popra
wieaziai mi j a r n u s . K i c w i c . . n co s i ę stanie po latacn,
wiał, to już kraniec Europy, dzikie ziemie. W centrum
gfjy te trzony pieców uiegną znaczeniu
pytaiem.
Polski! Most, którym strach było jechać, kręte, nie
^ a s z r o m swoje oapowicuzm.. woraz się trocnę zmie¬
oznaczone odnogi, brak tablic informacyjnych, które
ni, ale zostanie sita ekspresji tego miejsca.
jeszcze kilka lat temu były. Ktoś, kto ma wolę i zna ję
„Obozowicze" nie chcieli tego uznać. Dla nich upa
zyk polski, trafi, ale cudzoziemiec? Tabliczkę informu
miętnienie oznaczało odbudowę spalonych baraków,
jącą „Muzeum martyrologii w Treblince" spostrzegłem,
z narami, słomą, no i solidny pomnik figuratywny, p o d
ale... już daleko za wsią Treblinka. Zawsze, kiedy
którym delegacje mogły składać wieńce. Pytałem Ewę
wchodzę na teren byłego obozu (tego, do którego kie
Szelburg-Zarembinę z Komitetu Więźniów, a co, g d y
rowano transporty Żydów z getta warszawskiego),
deski zmurszeją, dach się zapadnie... Zrobi się nowe, na
ogarnia mnie wzruszenie. Patos i nastrój tego miejsca,
wzór dawnych - odpowiedziała.
w którym kamienie, niebo, jałowce i sosny tworzą prze
Skończyło się to kompromisem. Szkoda. W sztuce
strzeń zupełnie wyjątkową. Porażającą. Nie śmiem po
kompromisy nie popłacają. Połączono, wbrew pierwot
wiedzieć pięknem, ponieważ to pojęcie rodem
nej decyzji j u r y , kilka projektów w jedno, nasz „czysty"
7 tstety*"
w linii myślenia z paroma włoskimi, werystycznymi
ki zupełnie tu nie pasuje. Cmentarz. Jeden z najwięk-
487
Aleksander Jackwski*
MOJA MAPA KRAJU I OKOLIC
szych w Europie. Niezwykły. Bez grobów. Wszędzie,
gdzie stawiam stopę, mogą być ludzkie ptochy, są, prze
mieszane, wtopione w ziemię. Cmentarz zabijanych
w tym samym czasie, bezimiennych. Kamienie-ostro
słupy, duże i małe, o różnym kształcie i zabarwieniu,
symbolizują miejsca, z których przywożono transporty,
imiona mordowanych. Jest ich wiele, tysiące - martwe
kamienie, sztorcem ustawione, na podobieństwo ma
cew, ale bez żadnych dekoracji, słów, gestów. N i k t ich
swoim zmarłym nie stawiał, bo i ci, co powinni, sami tu
leżą. Jest w tej przeraźliwej scenerii pustka, wielkie nie
bo rozpięte nad cmentarzyskiem, przyroda, aż krzyczą
ca swoją bezwzględnością. Czas upływa, jałowce rosną,
jak siostry tych kamieni, zielone, żywe, obojętne. T o
one są jak głaz nieczułe, kiedy kamienie płaczą. Każdy
z nich jest inny, jak ludzie, którzy tu leżą.
Treblinka jest dziełem dwóch architektów z W y
brzeża: Zygmunta Haupta i Franciszka Duszenki. Jest
pomnikiem o wielkiej sile wyrazu. Takim, który uru
chamia wyobraźnię, zmusza do refleksji, uświadomie
nia sobie tego, co wydaje się niemożliwe. Przyzwyczaili
śmy się mówić - Holocaust. Naturalnie, jak wiosna,
burza, śmierć. A w scenerii Treblinki to słowo nabiera
mocy. Poraża.
Zawsze, gdy jestem w Treblince, czuję się tak, jakbym
odbył ważną pielgrzymkę. Nie mówię i zauważyłem, że
nikt z ludzi, których tam przywiozłem, nie miał ani chę
ci, ani odwagi mówić póki nie odeszliśmy daleko.
Jordanów-Wysolca
Dwór na Wysokiej. Masywny, renesansowy, obronny,
z kamienia, dwupiętrowy. Niegdyś pewnie górujący
nad pobliskimi domami, teraz po części wtopiony
w otoczenie, w zieleń. Kilkadziesiąt metrów w dół, k u
szosie - brzydki, za to duży budynek straży pożarnej,
w bok - szkoła. Przed wejściem trawnik i luka w koro
nie drzew, przez którą widać rozległy, przepiękny kraj
obraz. W dali, już niewidoczna, Chabówka, Rabka.
Dwór odbudowali Pilchowic Ania, pełna gracji, poetessa, z wielką prostotą i kunsztem śpiewająca stare
kancjonały, pieśni renesansu i średniowiecza, i jej mąż
A n t o n i , z gorejącymi oczami, ruchliwy, niewielki, mo
że dlatego tak przywiązany do lutni. Muzyk. Lutnista,
wykształcony w Anglii, istota niespokojna, ciągle w r u
chu. Koncertuje (ok. 200 występów rocznie), prowadzi
Akademię Chorału Gregoriańskiego, szefuje Bractwu
Lutniowemu. Twórca i gospodarz tego domu - Dworu
Wysokiej.
Przyjeżdżam t u , kiedy tylko mogę. T o jedno z moich
ulubionych miejsc w Polsce. Pilchów poznałem
w związku z konkutsem na Małe Ojczyzny. Ich siedzi
ba jest dobrym przykładem dzisiejszego rozumienia po
jęcia małej ojczyzny. Wywodzi się z ojcowizny, tak jak
niemieckie Heimat. A l e po wojnie, gdy pół Polski zo
stało pozbawione rodzinnych domów, migrowało, wę
drowało, zaludniało ziemie zwane odzyskanymi - ojco
wizna straciła sens. Spotykamy jej ślady w telewizyj
nych serialach, ram gdzie domy służyły kilku pokole
niom, gdzie stanęły rodzinne grobowce, ale współcze
śnie mała ojczyzna to miejsce ptzeze mnie oswojone,
w którym czuję się u siebie, działam, zmieniam mój
świat, tak jak chcę i mogę. Mała ojczyzna to także
świadomość miejsca, jego historii, losu. T o coś, co chcę
po sobie pozostawić przyszłym pokoleniom.
Dwór na Wysokiej to pamięć Żeleńskich, teraz zde
rzona z rodzinną (Ani) tradycją sienkiewiczowską, to
miejsce najbardziej rozśpiewane w Polsce, do którego
przyjeżdżają setki i tysiące ludzi z całego świata, muzy
cy, zespoły, specjaliści muzyki renesansu, młodzi i doj
rzali. T u odbywają się międzynarodowe spotkania, kur
sy mistrzowskie, tu spotkałem zespół śpiewaczy z Biało
rusi, stare i młode kobiety, wzruszone serdeczną gości
ną, Szkolę Kultury i Uśmiechu z Petersburga, grupę
kilkudziesięcioosobową, która uprawiała tańce i muzy
kę renesansu maski i kukiełki. Wspaniałych ludzi.
Oczywiście dwór kosztuje, wymaga nieustannych
starań, zabiegów o sponsorów. Ciągle się jest na grani
cy bankructwa, ale kiedy się wydaje, że to koniec znajduje się instytucja, fundacja, oferujące swą pomoc.
My, jurorzy Fundacji Kultury, też się do tego przyczy
niliśmy, przyznając Pilchom I nagrodę w drugiej edycji
konkursu. Dwór się rozwija, obrasta w nowe pomiesz
czenia, przybyła zabytkowa chałupa, ocalona przed
zniszczeniem (obecnie noclegownia młodzieży), kuź
nia, zmieniona na warsztat, podziemia dworu, teraz wy
łożone zabytkowymi płytami, które niecnota ksiądz
wyrzucił z kościoła, zastępując nowymi. W podzie
miach tych będą wystawy malarstwa, fotografii.
I t u dochodzimy do istotnego dylematu - dla kogo
to wszystko? Dla gospodatzy (sposób na życie), dla go
ści, jak juz powiedziałem - licznych, trochę dla dzieci
i młodzieży ze wsi. Trochę, ponieważ wieś i dwór to
dwie różne rzeczywistości. Wieś ma dom kultury, pop
kulturę, muzykę głośną i nieskomplikowaną - dwór aż
dyszy kulturą elitarną, wzniosłą i piękną. A l e porozu
mienia nie ma, to znaczy jest, ale tylko przez Kościół,
w którym Pilchowie śpiewają (zresztą nie to, co lubią
patafianie), i szkołę, gdzie Pilch uczy muzyki. Tylko te
punkty są styczne, wyczuwalny jest antagonizm dworu
i wsi, nie taki co prawda jak niegdyś, gdy w czasie raba
cji Szeli chłopi rżnęli panów ze dworu, ale związany
z różnicą modeli kultury, zachowań. Dwór jest na ze
wnątrz wsi. Pewnie drażniący tą muzyką, której wsi
trudno słuchać, drażniący swoją obcością. Nagroda dla
Pilchów to była nagroda dla nich za ich pracę we dwo
rze, za popularyzację kultury mieszczańskiej, dworskiej,
za ro co dają młodym ludziom zainteresowanym daw-
488
Aleksander Jackowski* MOJA MAPA KRAJU I OKOLIC
ną sztuką. Tak jest w większości przypadków, z który
mi się zetknąłem. Po jednej stronie państwo, po drugiej
wieś. T o prawda, panowie kokietują wieś, ale są
w swym modelu życia, kultury dla tej wsi obcy.
Jest jednak wśród laureatów konkursu na Małe O j
czyzny przykład współdziałania jednej i drugiej społecz
ności. Byłem tam ostatnio późną jesienią i odwiedzam
to miejsce, kiedy rylko mogę. Jest to:
Nadrzecze
Fundacja Kresy 2000. Wymyślił j ą i stworzył aktor war
szawski Stefan Schmidt. Osiadł w wiosce pod Biłgora
jem, niedaleko od miejsca, w którym mieszkali jego ro
dzice. Ojca pamiętano, był doktorem, człowiekiem l u
bianym i poważanym. Schmidt od początku myślał
o miejscu, w którym mógłby działać na rzecz wsi. Dać
ludziom, jeszcze zakorzenionym w kulturze chłopskiej,
to, co cenił w teatrze, muzyce, plastyce. Miał wielu
przyjaciół w Warszawie. Wraz z żoną, Alicją Jachiewicz, krakowską aktorką o zniewalającym wdzięku, po
stanowili stworzyć dom, w którym miejscowi ludzie bę
d ą się czuli u siebie i który się stanie atrakcją dla gości
z Warszawy, Lublina, Krakowa, wybitnych artystów,
intelektualistów, ludzi ze świata kultury, polityki. Za
czął najlepiej, jak było można. O d razu od wspólnej
pracy Na początku wsi stał mocno już zniszczony
krzyż, Schmidt przekonał wieś, by zbudować w rym
miejscu dużą, drewnianą kaplicę. Zaprojektował, vvyry *
sował, zdobył budulec. Nazwisko aktora,
przede wszystkim z seriali i filmów działało zarówno na
dyrektorów przedsiębiorstw iak i na mieszkańców
Nadrzecza. Pracowali razem, on i miejscowi Już był
ich już mówiono o nim z sympatią. A l e dom
nie
wszystko. Postanowił zbudować duży pawilon z ostra
\\ mit?isccm na w\'ster^v koncerty wystawy. Zanro
iektowałeo nanrawde cieknie I funkcjonalnie Rozsa'
d-a B O temperament różnorodne talenty Proiektuie
mała architekturę maluie miał nawet wystawę w la
b u k o w s k i e j Korderardze Ale norrzebne hyły nieniaWiesław
\ o wielu
c z l o w i e k
talentach
Śniewił
i d c n . Urzekła
u r z e K i d on
go atmosfera
dimosrera Nadrzecza
aurzecza. op
e ,
'
cperc
ą,
Y
T
ą
p.csenKą
¿TV
neapo
itansKą.
'
- •
i
n om .aspie aii
jemu. u r u p a starycn KODiet w swycn wiasnycn stro-
jacn, cudownycn, sziacnetnycn, zaprzeczającycn są
dom o norrorvacui. strojom, które s ą w nasze, kulturze
najstarsze, niezmienne od średniowiecza. 10 nie byt
tolklor wyreżyserowany popis w kostiumach. U c h m a n
byt zachwycony. Zadziałał, poprosił zaprzyjaźnionych
malarzy, by ofiarowali na rzecz powstałej w Madrzeczu
fundacji po jednym obrazie. L U tez m e odmówił,
przewiózł je za darmo do Nowego orku. Konsulat po¬
larów zasiliło program fundacji. Powstał budynek nie
tylko ładny, ale i użyteczny.
Kiedy w związku z konkursem na Małe Ojczyzny przy
jechałem przed trzema laty do Nadrzecza, mogłem zapo
znać się z tym, co było, zobaczyć filmy Janusza Kędziora,
naprawdę dobre, profesjonalne - dokumentujące
z wdziękiem imprezy: teatralne - Zemstę Fredry w wyko
naniu warszawskich aktorów (Cześnika grał Stefan
Schmidt); koncerty Janusza Olejniczaka i innych utytu
łowanych muzyków; recitale poezji Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej (Norwid!), Wojciecha Siemiona; wystawy
obrazów Antoniego Fałata, Maśluszczaka, Dudy Gracza.
Pierwsza liga, nie żadne namiastki. Frekwencja zawsze
ogromna, raz, kiedy byłem, cały dzień padało, ale na sa
li nie widziałem wolnego miejsca. Przywlókł się w tym
deszczu kulawy człowiek z Biłgoraja (8 km). Chciał zo
baczyć występ, tyle słyszał o tym miejscu. Ugoszczono
mi zaimponowało - rolę gospodarzy przejęli lu
dzie ze wsi. Organizowali przyjęcie, wcale nie skromny
poczęstunek, zachęcali, opiekowali się przyjezdnymi go
śćmi, jako że każda impreza ściąga znajomych i niezna
jomych Schmidta z Lublina, Warszawy.
Program nigdy nie jest sztywny, kiedy byłem ostat
nio, po koncercie wszedł na estradę wójt, w kapeluszu,
wygłosił zgrabną orację, a po kilkunastu minutach
wiersze swoje czytała dziewczyna z sąsiedniej wsi. Śpie
wały staruchy, ale jak! Oczywiście na początek Pieją
kury, pieją... spopularyzowane przez Grzegorza Cie
chowskiego (to teraz ich hymn).
Panu Schmidtowi Fundacja Kultury (inicjator i or
ganizator konkursu na Małe Ojczyzny) przyznała I na
grodę. Okazuje się, że można dać ludziom sztukę wyso
kiego lotu, trzeba to tylko umieć i chcieć.
Rzepczyno
Wieś liczy 200 mieszkańców, z których pracę ma 7.
Gmina maleńka, biedna, wśród ludzi nastrój bezna
dziei. Inercja. Oczywiście alkoholizm.
Po likwidacji pegeeru zostały zniszczone zabudowa
nia, duży dwór, a właściwie pałac, wypalony w czasie
wojny, zdewastowany. Z n i m właśnie związany jest pro
jekt, zgłoszony na konkurs „Małe ojczyzny - tradycja
dla przyszłości". Wytypowaliśmy go, jurorzy w Fundacji
Kultury, do puli finałowej, dlatego też trzeba było do
tego Rzepczyna pojechać, zobaczyć, co tam się dzieje,
co zrobiono. Już przyzwyczailiśmy się do tego, że każdy
wyróżniony przez nas projekt jest inny od pozostałych,
niepowtarzalny, związany ściśle z osobą lidera. Oczywi
ście w naszej rzeczywistości musi mieć instytucjonalne
zaplecze, fundację, stowarzyszenie. Także t u mamy sto
warzyszenie Towarzystwo Pracy Twórczej, ale w istocie
wszystko opiera się na jednej osobie. Niesamowitej. N a
pani Zofii Langowskiej.
mógł w zorganizowaniu aukcji. Kilkanaście tysięcy do
489
Aleksander Jackowski* MOJA MAPA KRAJU I OKOLIC
Niewielka, korpulentna, wygląda na pracownika
frontu kultury, bibliotekarkę. I taką była do czasu, gdy
uznała, że może zrobić dla świata i ludzi nieporównanie
więcej. Sympatyczna, niepozorna. Dłonie najchętniej
trzyma na biuście. Uśmiecha się takim trochę zawsty
dzonym uśmiechem petenta. A l e w oczach, w sposobie
rozmowy ma coś, co nie pozwala zbyć jej drobiazgiem absolutne przekonanie o słuszności swoich racji. Prze
cież nigdy nie prosi dla siebie. Tego się nie widzi, ale
ona nigdy nie prosi sama, stoi za nią wiara, przekonanie,
ze Matka Boska, do której modli się co rano, na pewno
jej pomoże. I pomaga. Kiedyś, gdy już wydała młodzieży
w internacie ostatni kawałek chleba, zaprzyjaźniony
proboszcz skarcił ją, tłumacząc, że trzeba było wcześniej
oszczędzać, nie dopuszczać do takiej sytuacji. Wzruszy
ła ramionami, pomodliła się żarliwie, ufna, że jej Matka
Boska nie zawiedzie. N o i o świcie przyjechała ciężarów
ka z jedzeniem, zapasem mąki, kaszy - przysłała ją daw
na koleżanka, która miała gospodarstwo i dowiedziała
się, że pani Zofia prowadzi internat. Poszła więc do księ
dza, widzisz - powiedziała - jaki z ciebie niedowiarek.
W istocie cały projekt, sprowadza się do jej osoby,
nieprawdopodobnej mocy działania. N i m jeszcze za
kończy jedno zadanie, już planuje następne. Zawsze
przekraczające siły człowieka. Niewykonalne. A l e ona
tego nie widzi. Matka Boska pomoże, twierdzi i dosta
je od ludzi wszystko, czego potrzebuje. Już raz w ten
sposób dostała materiały budowlane, ludzi do pracy,
odbudowała pałac, teraz w Rzepczynie zabrała się do
odbudowy następnego. Nie dwotku, ale dworu, pałacu.
Wypalony wymagał prac budowlanych, dachu, a więc
dachówek, okien, stolarki - wszystko dostała od do
brych ludzi, firm, przedsiębiorstw. Teraz, kiedy oglą
dam odbudowany budynek, mądrze, pięknie wyposażo
ny, z gazowym ogrzewaniem, nie mogę pojąć, jak do te
go doprowadziła. Jak ze swoją niezachwianą wiarą
i z promiennym uśmiechem przedziera się przez jaszcz
finansowych paragrafów, przepisów? Wolę o tym nie
myśleć. A dodać muszę, że w pałacu zorganizowała Po
licealne Studium Rzemiosł Artystycznych, z pracow
niami witraży konserwacji stolarki artystycznej ma
larstwa ściennego i instrumentów muzycznych. Uczy
się w nim trzydziestu trzech młodych ludzi z najbied
niejszych rodzin i domów dziecka. T u mają internat,
pełne utrzymanie. Początkowo nauczyciele dojeżdżali
i uczyli bez pensji zarażeni pasją pani Zofii Teraz stu
dium działa już oficjalnie, w systemie ministerialnym
a nóziom prac które widziałem, jest naotawde wysoki
Młodzież zainteresowana" 'folklorem stworzyła zespół
Rzecezvn Folk Band którv koncertuje i "dobvwa na
grody na konkursach. Rzeźbi, maluje
' Pani Zofii udało się pozyskać doskonałą dyrektorkę
Studium, historyka sztuki. Namówiła ją do zamieszka
nia w Rzepczynie. Teraz myśli o tym, jak pomóc l u
dziom, jak zintegrować środowisko lokalne z działal
nością Domu Pracy Twórczej. Jej najbliższe plany to
gazyfikacja wsi, sieć wodociągów, małe zakłady prze
twórstwa spożywczego; dalsze - kąpielisko, basen
25-metrowy dla wsi i turystów - ekologiczna szkoła
„zielona", ogród botaniczny, lecznica dla zwierząt le
śnych okaleczonych przez kłusowników, skansen,
stadnina z końmi dla gości, domki dla wczasowiczów,
a obok nich ogródki z ginącą wiejską roślinnością.
A więc agroturystyka jako szansa rozwoju wsi. Szanse
są, teren jest piękny, czysty. A „najważniejszym pro
blemem - jak pisze pani Zofia w aplikacji do Fundacji
Kultury - jest ukazanie ludziom, że są potrzebni, przy
wrócenie i m wiary w swoje możliwości, odbudowanie
dobrosąsiedzkich stosunków i solidarność, stworzenie
więzi międzyludzkiej dla wspólnego budowania przy¬
szłości, odkrywania swych korzeni i szukanie dawno
zapomnianych tradycji".
Nie wiem, na ile te pomysły znajdują akceptację.
Być może zaskakują, a nawet niepokoją. Czy uda się
zaktywizować środowisko tak już porażone bezczynno
ścią, inercją? Znam przykłady (także z Małych O j
czyzn), kiedy rozmach działania jednostki kończył się
porażką, a przecież zamierzenia pani Zofii przekraczają
wyobraźnię mieszkańców wsi. Jedyne, co uspokaja, to
wiara w moc jej wiary. Niezależnie jednak od tego, jak
potoczą się losy pani Zofii, jej przykład pokazuje, ile
może zdziałać jednostka, zwłaszcza niepowtarzalna
i niezastąpiona.
P.S. Pani Langowska została oczywiście laureatką
piątej edycji konkursu Małych Ojczyzn.
Sztokholm
Przyjaciele zaprosili mnie do Szwecji i ażebym się nie
nudził, kupili mi bilet na koncert zespołów cygańskich
i węgierskich. Właśnie wtedy, na tym widowisku, H o n wedzi z Węgierskiego Zespołu Tańca sprawili, że pomy
ślałem o Tadeuszu Sygietyńskim i początkach „Mazow
sza". Zespół węgierski tańczył w strojach stylizowanych
na codzienne, mężczyźni klepali się bez przerwy, głośno
i szybko, w sztylpy, uda, ręce - gdzie się dało. Trzepot
tego klepania znudził mnie juz po kilku minutach, coś,
co ma sens na weselu czy zabawie, zamienia się na es
tradzie w greps choreograficzny. Szwedji patrzyli jednak
w zachwycie - porywał ich temperament tancerzy, wygibasy nóg, wykręcanych jak tylko się dało, a nawet
i bardziej. Chłopcy klepali się w zapamiętaniu, raz wy¬
żej, raz niżej. Ale pojawiły się dziewczyny, wiotkie, smu¬
kłe, wdzięczne w ruchach. Teraz chłopcy obskakiwali
je, zapamiętali w tym tupaniu i trzepocie dłoni uderza
jących w cholewki. Zatracali się w rym wirze, w podnie
cających rytmach
^ one spokojne, opanowane Wład-
490
Aleksander Jackowski* MOJA MAPA KRAJU I OKOLIC
cze. Już po chwili wiedziało się, że to one tu panują. Fi
gurynki z Tanagry, tancerki z waz greckich. Połączenie
niewinności z rozwagą. Kuszące tą demonstracyjną nie
winnością. Więc chłopcy prześcigają sami siebie, ska
czą, zwijają się, demonstrują swoją jumośc. A one spo
kojne, ruchy pełne wdzięku, kuszące błyskiem oka i de
likatnym trzepotem rączek. K t o je tego nauczył? Kuszą,
a zarazem patrzą trzeźwo. Wybierają. Czują, że jeśli się
chce zachować urok dziewiczości, trzeba być piekielnie
rozważnym. Prowokować, ale nie dać siebie sprowoko
wać. Trzymać zmysły na postronku.
T o pewnie dlatego tak często czytamy o dziewczy
nach, które podporządkowywały sobie chłopców, zachę
cając ich do czynów okrutnych. Byli w ich rękach niemal
bezwolni. A one rządziły. Zimne, piękne, pociągające.
Taniec porywał. Widz wciśnięty w fotel czul przeni
kający go rytm, a oni tam - na scenie - dyszeli ciężko,
zapamiętani w ruchu, podczas gdy one - wiejskie bo
ginki - kokietowały, prowokowały - i z niewypowie
dzianą gracją powstrzymywały zalotników. Patrzyłem
na scenę, juz wciągnięty w tę grę, poddany rytmowi
muzyki. O d dawna nie widziałem tak wyraziście zaryso
wanej granicy żywiołów: kobiecego i męskiego. Podda
łem się urokowi dziewczęcości, której nikt nie uczy,
która płynie z doświadczeń pokoleń. Pomyślałem
o symbolice wianka, welonu. Pomyślałem o tym, jak
chciał widzieć „Mazowsze" Tadeusz Sygietyński, co go
szczególnie wzruszało w naszym folklorze.
Często ostatnio myślę o Tadeuszu, był w pewnym
okresie życia ważny dla mnie. O wiele bardziej niż ja
dla niego, przede mną otwierały się różne drogi, on
koncentrował się już tylko na „Mazowszu". Byłem mu
potrzebny nawet nie do załatwiania spraw w Minister
stwie Kultury, bo tu więcej mógł zdziałać Kazimierz
Korcelli (dramaturg), ale do sprawdzania swoich kon
cepcji, do tego, by przy nim być, dodawać mu energii.
Pozornie byliśmy na antypodach, ja, jeszcze nie cał
kiem opierzony, tracący naiwne złudzenia, on - do
świadczony, syty życia, już u jego schyłku. Ale ani alko
hol, ani lata estrady, kabaretów, nocy spędzonych
w „Adrii" i podrzędnych knajpach nie zabiły w nim
wrażliwości. Wewnętrznej czystości. Zjednywała mnie
jego żarliwość, pasja w tworzeniu zespołu. T o był cel,
do którego dążył. Mira Zimińska mówiła m i , że już na
wiele lat przed wojną chciał pokazać na scenie folklor,
który znał z Kolberga i własnych zapisów we wsiach
kurpiowskich. Znałem partytury jego trzech szkiców
symfonicznych, na moją prośbę wykonał dwa z nich
(oberka i mazura) W i t o l d Rowicki z warszawską Fil
harmonią. Ale na próbie. Po niej uznaliśmy, że to jed
nak nie jest odpowiednie miejsce dla tej muzyki. Sygie
tyński miał ogromny talent, komponował piękne me
lodyjne piosenki ale w większych formach nie czuł się
dobrze miał kłopoty z instrumentacją (mimo dawnych
491
studiów u Weberna). Nie pociągały go eksperymenty,
w folklorze cenił przede wszystkim dwa żywioły: melodyczność i rytm. Nie szukał, jak np. Karol Szymanow
ski czy Andrzej Panufnik, inspiracji do poszukiwań to
nalnych, nie fascynowała go specyfika muzyki góral
skiej, pentatonika. Najważniejsza była dla niego śliczność, wdzięk pieśni i zadzierżystość rytmów tanecz
nych. Jeździłem z n i m sporo po wsiach kurpiowskich
i opoczyńskich, widziałem, co go fascynuje. Liryka.
Ten wymiar szlachetności, który przenika kolędy, któ
ry tak przenikliwie prosto wyraził Chopin w środkowej
części Nokturnu h-moll (Lulajże Jezuniu).
W tym miejscu muszę wspomnieć o tym, co przed
wojną i tuż po niej można było usłyszeć w radiu. Była
to rżnięta kapela Dzierżanowskiego, wszelakie Gęsi za
wodą, kaczki za wodą, nic wspólnego z góralszczyzną nie
mające W murowanej piwnicy... albo Góralu, czy ci nie
żal. Chłopskość pojmowano rubasznie, nie chcę powie
dzieć chamsko, ciężkie rytmy podpitego pospólstwa.
Tego Tadeusz nienawidził. Piosenki, które pisał, były
absolutnie pozbawione wulgatności. Czarowały subtel
nością, pięknem, które było i jest w folklorze, które
znajduję też w wielu pieśniach „Mazowsza" - Hej, prze
leciał ptaszek. Kukułeczka, Zachodźże słoneczko... A tak
że w tańcach, zwłaszcza kurpiowskich, które znam
z pierwszego programu. Właśnie w nich, w tańcach,
które układał Eugeniusz Papliński (jeszcze pod okiem
Tadeusza). Była to wieś urzekająca, kolorowa, w kar
bach ceremonialności. Wieś odświętna, idealizowana.
Jeden aspekt folkloru. Powiedziałbym - dziewczęcy.
Uosabiała go prześliczna, młodziutka Zdzisia Kachny
(później - Grąbkowska), ulubienica Tadeusza. Kiedy
tańczyła a miało się wrażenie że jest ona do tańca
stworzona, emanowała z niej dziewczęcość, niewin
ność piękno - które tera po 50 latach, odnajduję
w panienkach z honwedzkiego zespołu.
7
Tadeusz opowiadał m i wiele razy, jak po wojnie
kształtował się w nim zamysł stworzenia zespołu inspi
rującego się folklorem. Do Warszawy przyjechał w po
łowie lat czterdziestych
bułgarski „Rosną Kit
ka". Same dziewczęta. Osiem, może dwanaście. T o by
ło to, o czym myślał. Postanowił więc, że stworzy polski
odpowiednik tego zespołu. Dostrzegało się to w pierw
szej fazie tworzenia „Mazowsza". Przeważały pieśni,
niektóre śpiewała grupa dziewczęca, lekko poruszając
się w rytm melodii, tak jak to widziałem na wsi ukraiń
skiej, kiedy kilka dziewczyn obejmowało się i przymy
kając oczy, kołysało, śpiewając tęskne dumki. Najpięk
niejsza, najbardziej autentyczna, surowa w swej urodzie
była Zachodźże słoneczko... Wtedy pieśni dominowały,
tańce były mniej eksponowane. M a m wciąż w oczach
te pierwsze występy, poruszające, łzy mi ciekły, gdy
przygasły reflektory i usłyszałem pierwsze dźwięki tej
pańszczyźnianej Zachodźże... Uważaj, pouczał mnie Ta-
zespół
AUćsmfer Jackowski* MOJA MAPA KRAJI I I OKOLIC
deusz, później już tego nie będzie... Czego? Piękna?
Aury? Cud pierwszego razu powszednieje, napięcie
opada. Urok świeżości mija, uśmiech dziewczęcy ga
śnie, pojawia się profesjonalizm. Ale okazało się, że nie
tylko scena ma swoje wymogi. „Mazowsze" stało się
najlepszym towarem propagandowym. Tadeusza już
wtedy nie było, do Karolina przyjechał ze Stanów wiel
k i , słynny imptesario Sol Hurok. Słyszałem jego ko
mentarze, uwagi, polecenia kierowane do pani Miry.
Za duzo piosenek, jeśli juz koniecznie chcecie, to niech
się to rusza, korowody i t d . Więcej tańca. Cyrku.
Tego nie powiedział wprost, ale ciągłe porównywanie
z rosyjską Bieriozką, a zwłaszcza Mojsiejewem, wyraźnie
określało, czego oczekuje. Trzeba było podjąć konku
rencję na tym cyrkowo-estradowym poziomie Mojsiejewa, z nim wygrać na amerykańskich estradach. N o ,
i trzeba było tak kształtować profil zespołu, by chwytał
od razu za serca. Po popisach w podnoszeniu chłopców
przez dziewczęta zrywała się burza oklasków. Tańce,
sceny finałowe, uroda kostiumów to wszystko wiodło do
obecnego kształtu zespołu. Wielkiej rewii ludowej. Re
wii, w której najprawdziwszy jest strój, kostium. Choć
i on uległ wzmocnieniu, trzeba byto „podbić" kolory,
podobnie jak dziewczyny przemienić w uśmiechnięte
girlsy. Wiejskie dzieci, autentyczne panienki wymienio¬
no z czasem na pochodzące z miast absolwentki szkół
muzycznych i baletowych. Kicz, którego nie było w po¬
czątkowej fazie „Mazowsza", wkradł się i zadomowił
w zespole. Przez łata program koncertów zawierał mój
wstęp. Był chyba szczery (nie mam odwagi zajrzeć do
niego), ale przyszły lata, gdy to, co pisałem, co ceniłem,
zaczęło mieć mało wspólnego z tym, co się działo na
scenie. Mira prosiła, napisz nowy. Nie mogłem, nie
chciałem. T o już nie było moje „Mazowsze". A to daw
ne, ze Zdzisią, Krysią Jusińską, Irką Wiśniewską (obec
ną Ireną Santor), przywołał mi w pamięci sztokholmski
występ węgierskiego zespołu.
•
•
•
W Kulturhuset dwie wystawy, szeroko reklamowa
ne. Obrazy norweskiego malarza O d d Nerdruma. Ma
luje realistycznie i to z wielką sprawnością. Jego płótna,
dużego formatu, mają nastrój. A przy tym są patetycz
ne, i to zarówno autoportrety (w różnych pozach i ko
stiumach), jak i pejzaże - patetyczne typowym smęt
kiem północnego nieba. Na tym można by poprzestać,
gdyby nie pewien szczegół. W co trzeciej pracy Nerdrum świntuszy. Bez wdzięku, raczej z niemiecko-koszarowym poczuciem humoru. A oto portret od góry jak z pałacowych płócien, dostojny, w złocistym kafta
nie. O d dołu zadziera go do góry, eksponuje tłusty,
babski brzuch i penis, jak palec wskazujący, zadarty do
492
góry. Na innym obrazie goła baba sika, na jeszcze i n
nym załatwia również inną pottzebę.
Autor nazywa swą sztukę kitschmalaren, czyli malar
stwo kiczowate. 1 znów dla popisu, dla chleba panie...
Żaden to kicz, nie każda obrzydliwość jest kiczem, ale
hasło jest nośne, ludzie przychodzą. U nas też wystar
czy, by na wystawę nazwaną kiczem waliły tłumy,
z dziećmi i tobołami. Signum temporis. Nazwij serial te
lewizyjny ambitnym, na wysokim poziomie - widownia
zmaleje, a przeciwnie - powiedz, że drobnomieszczański, kiczowaty - i już sukces ffekwencyjny pełny. Nie
stety... Piszę o tej wystawie, ponieważ jej ważny aspekt
związany jest z prymitywizacją i degradacją gustów za
sprawą telewizji, siteomów, seriali, zwłaszcza południo
woamerykańskich.
Wielu dziś artystów umie dobrze malować, także
w kategoriach realistycznych, akademickich. Precyzyjny
rysunek, świadomość koloru, formy. Ale coś ich musi
przecież odróżniać od dawnych mistrzów. Surrealistycz
ny pejzaż, udziwnienie, wprowadzenie abstrakcyjnej
konstrukcji w obraz realistycznie malowany (jak choćby
u Henryka Wańka). Mistyka, symbolizm, a także - jak
widać na norweskim przykładzie - prowokowanie złym
smakiem. Już nawet nie brzydotą, ale obrzydliwością.
A dwa piętra wyżej doskonała wystawa, ponad setka
fotografii Mary Ellen Mark: Amerykańska
Odyseja.
Ameryka, jakiej nie znamy, i nie wiem, czy chcemy
znać. Brudne, zaśmiecone, smutne ulice. Kosze od
śmieci, budki telefoniczne w stanie nie lepszym niż war
szawskie, ludzie. Właśnie ludzie. Oderwać się nie mo
głem od tych zdjęć, migawkowych, bezbłędnie prezen
tujących istotę smutku, beznadziei, zagubienia. A n i jed
no zdjęcie nie jest upozowane, a przecież widziane
w masie mają w sobie wyraźne cechy wspólne. Są do
skonale skomponowane, zobaczone, ale na innej zasa
dzie, niż to się zazwyczaj robi. Każde ma psychologiczny
i społeczny podtekst. Dzieci przedwcześnie dojrzałe,
Murzynki o smutnych oczach, mężczyźni, którzy już na
nic nie liczą. Maleńkie dziecko tresowane do konkursu
piękności, aktorzy, których znamy z przedwojennych
filmów, zniszczeni życiem. Ludzkie wraki. Ale nie tylko
treść działa na widza, lecz w równej mierze sposób w i
dzenia (i fotografowania) pani Mark. Jedno zdjęcie nieupozowane, trzaśnięte w chwili nieuwagi modela, nie
robiłoby tego wrażenia ale już setka zwraca uwagę na
świadomość fotografa, na antypozy konsekwentne i po
dobne do siebie Ciekawa wystawa Już nie po raz pierw
szy właśnie fotografie zapadają mi w pamięć na równi
z ważnymi dziełami sztuki. Wielkie moje przeżycia
ostatnich miesięcy: Vermeer w Wiedniu, Velasquez
i Goya w Prado oraz Salagado w Warszawie. Niesamo
wite zdjęcie z kopalni złota, koszmar ludzkiego trudu,
upodlenia. Nasuwa się na myśl Piekło Dantego.